Rozdział IV: Lewy przedsionek serca



„Przeznaczenie to nie jest jednak siła nadprzyrodzona, ale siła konsekwentnego systemu zdarzeń. Ta siła nabiera rozmachu, kiedy nie mamy jeszcze rozsądku, aby ją ocenić, ani możliwości, aby się jej przeciwstawić.”

- Stanisław Dygat

            Mknęła przed siebie, starając się uspokoić. W duchu wiedziała, że złość nie przyniesie żadnych efektów, ale nie mogła się opanować. Obecność innej kobiety w domu sprawiała, że nie mogła tam przebywać. Nawet nie chciała, bo miała świadomość, że jeszcze bardziej pokłóci się z ojcem. Wciąż miała przed oczyma obraz szczęśliwego ojca z Dianą. Jak taka osoba jak ona mogłaby zastąpić jej mamę? Nie powinna nawet do nich przychodzić. Camille zdawała sobie sprawę, że kiedyś ten moment nadejdzie i w życiu jej ojca pojawi się nowa partnerka, ale nie spodziewała się, że tak negatywnie na nią zareaguje. W pewnym momencie swojej wędrówki poczuła się winna. W końcu musiała odpuścić tacie, ale jeszcze nie była pewna, czy jest na to gotowa. Lata mijały, ale dziewczyna nadal miała niezapełnioną pustkę w sercu, której jeszcze nikt nie zapełnił. Czasami myślała, że ta dziura pozostanie już tam na zawsze.

            Kto mógł ją zrozumieć, kiedy ona sama nie rozumiała swoich uczuć i nie mogła nad nimi zapanować? Świadomość, że dookoła niej dzieje się tyle rzeczy, sprawiała tylko, że czuła się bardziej bezradna i podatna na wpływ innych osób. Nikt nie wiedział wtedy, ile mogła poświęcić, żeby ktokolwiek ją zrozumiał. Pokochał, tak jak kiedyś jej matka. Ludzie często nie zdają sobie sprawy jak bardzo przeszłość oddziałuje na ich teraźniejszość.

Doktor Lecter… Był jedyną osobą, którą Camille uważała za zdolną do pomocy. Już po pierwszej sesji poczuła, że może na niego liczyć. Było to uczucie dość prozaiczne, w końcu był on jej lekarzem. Mimo to, dziewczyna zobaczyła w nim coś więcej. Miała przeczucie, że nie tylko jest świetny w swojej profesji, ale również jest niesamowicie empatycznym człowiekiem. Nieraz czytała jego książki jak i artykuły, które czasem pisał dla naukowych pism. Była nim zaintrygowana. Mimo, że nie chciała tego dać po sobie poznać, podświadomie dążyła do bliższego poznania psychiatry.

Może przez chwilę myślała o pójściu wprost pod jego drzwi – bo właściwie dlaczego nie miałaby tego zrobić? Przecież poznała jego adres, kiedy czekała na drugą wizytę. Pod gabinet przyjechała dostawa mebli, które jak się okazało były zamówione do jego domu. Camille obojętnie minęła doktora, kiedy ten podawał kierowcy miejsce, gdzie wyposażenie miało zostać przewiezione. W gruncie rzeczy nie była pewna, czy to na pewno adres domowy, ale gdzie indziej można by postawić wielkie dębowe łóżko? Nie miała nic do stracenia, mogła w każdej chwili zmienić kierunek marszu i skierować się wprost na George Town. Z Foggy Bottom dojście do mieszkania Lectera nie powinno zająć więcej niż piętnaście minut.

            Wiedziała, że przesadza. Odwiedziny u własnego psychiatry nie były dobrym pomysłem, nawet jeśli bardzo ich potrzebowała. Poza tym była już dalej niż bliżej od parku, do którego kierowała się od samego początku. Może trochę z lenistwa, ale przede wszystkim rozsądku, zdecydowała, że porozmawia z nim przy najbliższej okazji na neutralnym gruncie – w jego gabinecie.

            Po szybkim, trzydziestominutowym marszu poczuła zmęczenie. Nie należała do osób wytrzymałych  fizycznie, więc zatrzymała się i usiadła na metalowej ławce. Znajdowała się na obrzeżach pobliskiego parku, do którego często wybierała się z Jessicą. Spoglądała na przepiękny krajobraz – mimo, że znajdowała się w mieście jej oczom ukazał się piękny zachód słońca nad kanałem Chesapeak i Ohio. Po chwili wpatrywania się w niego, stwierdziła, że wcale nie jest on jakiś niesamowity. Po prostu tęskniła za takimi prostymi rzeczami. Spokój, który odczuła, patrząc wprost na ciemnopomarańczowe światło, był tym czego jej brakowało. 

            — Hej, Camille! — Ktoś krzyknął w oddali. Dziewczyna niechętnie odwróciła wzrok i jej oczom ukazał się biegnący Jamie. — Co ty tu robisz? Nie powinnaś być teraz na zajęciach?

            — Nie muszę na nich być, muszę wiedzieć co się na nich dzieje — odparła beznamiętnie. — A ty co, nagle z imprez i piwska przerzuciłeś się na zdrowy styl życia?

            — Bardzo śmieszne, mądralo. 

            — To nie ja siedziałam po imprezie, umierając przy kroplówce w gabinecie własnego ojca… — Zaśmiała się na samo wspomnienie tego wydarzenia. — To jeszcze było zanim spiknąłeś się z Jess.

            — Byłaś tylko na tej jednej imprezie i na tej akurat przesadziłem! — Bronił się. — Pamiętam jak wczoraj… Przyszłyście we dwie, piękne, młode studentki. To były jeszcze czasy, kiedy nie nienawidziłaś mnie tak bardzo.

            — Zabrałeś mi Jessicę — powiedziała tym razem smutnym głosem. — Cholera, nawet nie wiesz jak mi jej teraz brakuje. 

            W swoim przeciętnym życiu Camille miała szalone momenty. Głównie za namową najlepszej przyjaciółki wybierała się czasami na różnego rodzaju imprezy. Na jednej z nich poznały Jamiego i całą spółkę z trzeciego roku studiów. To był jeden z tych razy, kiedy bawiły się tak wspaniale, że nie chciały wychodzić. Od razu poczuły klimat, który niosły ze sobą studia. Wtedy to, podczas imprezy po raz pierwszy zaczęła zazdrościć Jessice. Ona sama nie cieszyła się takim dużym powodzeniem wśród mężczyzn. A nawet jeśli ktoś próbował swoich sił, ona od razu go odrzucała. Jamie był inny. Od razu wpadł im dwóm w oko. Wysoki brunet z zielonymi oczami i sportową sylwetką. Cami przez pewien czas żywiła żal do przyjaciółki, która złamała obietnicę, zakochała się w chłopaku po uszy i nic jej nie mówiąc, zaczęła się z nim spotykać.

            — Cam, kiedyś zrozumiesz, że to nie moja wina — powiedział równie smutnym głosem co ona. — Miłość nie wybiera, rozumiesz?

            — Wybrała was. — Bąknęła pod nosem. — Tęsknisz za nią w ogóle? Czy już ci przeszło? 

            — Głupie pytanie, wiesz? — Usiadł obok niej na ławce. — To, że ubiorę dresy i pójdę pobiegać nie znaczy, że za nią nie tęsknie. Nie muszę wyglądać jak chodząca kostucha, żeby się martwić. Ty w ogóle coś jesz? — Dodał: — Śpisz?

            — Nie martw się o moją dietę. — Uśmiechnęła się blado. — Ani o mój stan zdrowia.

            Nie odpowiedział. Camille w ostatnim czasie schudła kilka kilogramów, przez co brązowy płaszcz wisiał na niej jak na wieszaku. Próba dodania sobie ciała poprzez noszenie grubych wełnianych swetrów nie przyniosła żadnych efektów. Wszystkie spodnie, które zakładała od razu zdradzały jak chude były jej nogi. Mimo wszystko ona nie odbierała tego w negatywny sposób. Starała się tłumaczyć innym, że to jej naturalna przemiana materii, ale nikt jej nie wierzył. W gruncie rzeczy nie kłamała, bo od dziecka była drobna i niska. Teraz może nie była najwyższa, ale czarne buty na stabilnym obcasie dodawały jej kilka centymetrów. 

            — Wiesz co… — Zmieniła nagle temat. — Niedaleko stąd jest miejsce, gdzie często chodziłam z Jessicą. Co powiesz na mały spacer? 

            — Pewnie — odpowiedział bez namysłu.

            Jednocześnie wstali z ławki i skierowali się w stronę lasu. Dziewczyna sama nie wiedziała dlaczego zaproponowała tę wycieczkę w krainę wspomnień. Może chciała przypomnieć sobie wszystkie te beztroskie chwile? Przywrócić w sobie nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek będzie miała okazję iść tam razem z przyjaciółką? Zignorowała wszelkie pytania, które podświadomie zadawał jej mózg. Może nie powinnam tam iść, szczególnie z nim? Przeszli z dwieście metrów, po drodze mijając bawiące się w berka dzieci. Zatrzymali się przed ścieżką prowadzącą między wysokie drzewa. Wzięła głęboki wdech, zerknęła na chłopaka obok i ruszyła. Czuła jak wspomnienia napływają niekontrolowanie do jej umysłu wraz z tym jak coraz bardziej oddalali się od parku.

*

            Hannibal Lecter przechadzał się właśnie ścieżką niedaleko lasku, kiedy zauważył Camille. Kiedy tylko mógł udawał się na długie, samotne spacery. Park, do którego często chodził, był w tej samej okolicy, w której mieszkał. Tego dnia było pochmurnie i chłodno, więc doktor nie mógł odmówić sobie przechadzki. Co prawda słońce mu nie przeszkadzało, wręcz w niektórych sytuacjach dodawało uroku widokom, które uwielbiał podziwiać. Zdziwił się, gdy zobaczył swoją pacjentkę z synem znajomego Johna Wood’a – Jaimego. Odkąd zaczął leczyć dziewczynę, dowiedział się o niej sporo rzeczy. Większość była dziecinnie prosta do odkrycia – dużą wiedzę pozyskał, patrząc na detale. Od momentu, kiedy ją zobaczył wiedział, że jest typem skromnej osóbki z dużym potencjałem. Ubrania, które nosiła zdradziły jej nieśmiałość, sposób w jaki poruszała się po jego gabinecie – ukrytą pewność siebie. Podczas rozmowy zauważył też krótko przycięte paznokcie – oznakę, że dużo pracowała w ogrodzie lub też obgryzała je z nerwów. Nie wnikał w to głębiej, bo nie było to dla niego istotne. Sposób, w którym się do niego zwracała dawał mu do zrozumienia, że podlega ona wielu wpływom ze strony ojca. W gruncie rzeczy wiedział, że zmiana jej nastawienia do wielu spraw nie będzie zbyt trudna. Widział w jej oczach potrzebę zrozumienia. Był świadomy, że za trochę ciepła i empatii będzie zdolna zrobić wszystko. W poznawaniu wszystkich słabych stron dziewczyny pomógł mu również Thomas. Hannibal rozpoczynając terapię był świadomy, że mężczyzna nie potrafi dać córce tej miłości, której tak desperacko potrzebuje. Nie dziwił mu się. Śmierć ukochanej osoby potrafi odmienić drugiego człowieka.

            W momencie, kiedy patrzył na spacerującą po lesie niską szatynkę, czuł jak natłok myśli pcha się mu do umysłu. Przypomniał sobie czas, kiedy to on był w jej wieku. Pamiętał jak wiele przeszedł, jak wiele poświęcił, żeby być w tym miejscu, gdzie jest teraz. Nie czuł wobec niej współczucia. To uczucie było mu obce od momentu, kiedy on sam stracił ukochaną siostrzyczkę, Miszę. Na samo wspomnienie jej imienia mężczyzna spochmurniał. Przez wiele lat starał się odtrącać wszystkie złe chwilę, które miały miejsce za czasów jego dzieciństwa, ale za każdym razem, kiedy pomyślał o swojej małej, niewinnej… Nie. On nie mógł sobie pozwolić na słabość. Wiedział jak bardzo jest ona destrukcyjna. Lepiej nie czuć nic, niż czuć wszystko naraz. Teraz, kiedy miał już te czterdzieści jeden lat, niejedno doświadczył, wiele przeszedł… I prawdziwość tych słów za każdym razem została potwierdzona.

Po jakimś czasie Camille zatrzymała się na środku małej polany, otoczonej przez gęste krzaki bzu. Na środku stało niezbyt duże drzewo z drewnianym domkiem na samej górze. Hannibal zatrzymał się w bezpiecznej odległości, gdzie nie mógł być dostrzeżony i wsłuchiwał się w  wypowiadane przez nich słowa.

— To tutaj. — Usłyszał głos dziewczyny. Patrzył jak gestem dłoni, pokazuje chłopakowi konstrukcje na drzewie. — Uwierzyłbyś, że same go zbudowałyśmy?

— Nie — odpowiedział. — Takie dwa małe wypierdki nie dałyby rady tego zbudować. Dwie małe dziewczynki? Myślisz, że ci uwierzę?

— Apf — powiedziała z oburzeniem. — Masz szczęście, że Jess tu nie ma, bo nieźle by ci przywaliła! Pamiętam jak przybijałyśmy gwoździe do desek, które były podłogą!

Chwilę jeszcze rozmawiali o budowie owego budyneczku, a potem wspominali czasy słodkiego dzieciństwa. Hannibal znowu pomyślał o siostrze, ale równie szybko odgonił te myśl.  W rozmowie dwóch znajomych nie było niczego interesującego. Prowadzili zwyczajną konwersację, więc sens wysłuchiwania ich paplaniny był znikomy. Lecter uśmiechnął się pod nosem, a potem po raz ostatni spojrzał na stojącą niedaleko dziewczynę. Camille nie powiedziała Jamiemu nic o swoich wizytach u niego w gabinecie, co oznaczało to, że koszmary i wszelkie inne problemy nadal dzieli go tylko i wyłącznie z nim. Nie, żeby bardzo mu zależało, ale to on teraz trzymał wszystkie karty. Lubił kontrolę. Sprawiała ona, że doktor czuł się bardziej komfortowo i pewnie. Mimo wszystko był przede wszystkim człowiekiem. W tamtej chwili nie było istotne, że niektórzy nazywali go potworem.

*

            — Musisz mi obiecać, że jak tylko dowiesz się czegoś o Jess to dasz mi znać — powiedział Jaime, kiedy zbliżali się do domu Camille. Był już wieczór, a jako, że tej porze roku wcześnie robiło się ciemno, chłopak postanowił ją odprowadzić. — Szczerze wierzę, że ona do nas wróci. 

            Dziewczyna kiwnęła porozumiewawczo głową i uśmiechnęła się. Czuła jak zimny powiew wiatru muska jej blade policzki. Całe popołudnie spędzili razem, spacerując po parku i lesie. Wspominali wszystkie dobre chwile związane z Jessicą, ale również te, które dotyczyły wyłącznie ich dwojga. W pewnym momencie Cami zrobiło się głupio, że tak wcześnie oceniła chłopaka przyjaciółki. W swoim osądzie kierowała przede wszystkim żalem i złością. Teraz była pewna, że to nie w nim tkwił problem, ale w niej. Żałowała, że dała się zaślepić swoim egoizmem. 

            — Jaime, ja chciałam cię jeszcze tylko przeprosić. — Po wypowiedzeniu tych słów poczuła nieokreśloną ulgę. — Nie powinnam osądzać cię z góry. Za krótko się znaliśmy, żebym miała do tego prawo. Dzisiejszego dnia zdałam sobie sprawę jak mało cię znam. Może Jess miała co do ciebie rację od samego początku. 

            — Cam…

            — Dobry z ciebie gość, J. 

            — Nie musiałaś mnie przepraszać. — Zatrzymał się, aby ją przytulić. Po chwili odsunęli się od siebie. — Staram się z całych sił nim być, C.

            Camille mrugnęła do niego przyjaźnie i spacerkiem ruszyli dalej przed siebie.

            — Muszę lecieć — powiedziała, kiedy byli już na jej ganku. W oknach paliły się światła, czyli Thomas nadal był z Dianą w domu. Zawiedziona spojrzała na stojącego naprzeciwko chłopaka. — Rodzinne dramaty wzywają.

            — Nie wnikam, C. — rzucił krótko. — Hej, nie dzwoni ci przypadkiem telefon?

            — Rzeczywiście, przez ten cały czas był wyciszony… — powiedziała, spoglądając na wyświetlacz. — Cholera, to mama Jess.

            — Na co czekasz? — Pogonił ją głosem. — Odbierz!

*

            Po tym telefonie wszystko potoczyło się bardzo szybko. W mgnieniu oka Camille wbiegła do domu i tłumacząc się ojcu, szukała kluczyków od swojego auta. Nie zważając na słowa sprzeciwu zatroskanego mężczyzny, wybiegła z domu i wraz z towarzyszącym jej kolegą wsiadła do samochodu. Tego wieczoru ruch na ulicach był nieduży, więc nie szczędziła na prędkości. Po mniej więcej piętnastu minutach byli już na niewielkim parkingu przed szpitalem, którego adres podała im Joanna Cartner.

            — Jak ona się czuje? — zapytała bez ogródek Camille, kiedy zobaczyła wychodząca z budynku kobietę. Jamie patrzył raz na nią, raz na idącą obok dziewczynę.

            — Camille, Jaime… — powiedziała zmęczonym, zachrypniętym głosem. — Nie jest dobrze. Lekarze mówią, że jej stan jest stabilny, ale na razie się nie obudziła. Z resztą… Kto wie, czy ona chciałaby się obudzić? — zapytała retorycznie.

            — Możemy ją zobaczyć? — zapytał z nadzieją chłopak. — Muszę ją zobaczyć…

            — Nikt nie może do niej wchodzić, tylko ja i mój mąż — odpowiedziała sucho. — Rozumiem waszą sytuację, ale nie chcemy, żeby ktokolwiek z zewnątrz z nią przebywał. Przynajmniej nie teraz, kiedy nadal jest nieprzytomna.

            — Powie nam pani coś więcej na temat jej stanu? — Chłopak nie odpuszczał, próbując dowiedzieć się jak najwięcej. — Cokolwiek? Jesteśmy jej najbliższymi przyjaciółmi.

            — Jej stan jest krytyczny. Zapewniam was, że nie chcecie oglądać jej w tym stanie. — Po czym dodała: — Z resztą jestem zbyt zmęczona, żeby teraz o tym rozmawiać. Najważniejsze, że jest bezpieczna, tak? Zaraz przyjedzie tu mój mąż. Może on znajdzie siłę, żeby o tym pomówić. 

            Po tych słowach odwróciła się na pięcie i odeszła w stronę stojącego nieopodal pojazdu. Pozostali zawiedzeni słowami, które usłyszeli od matki dziewczyny, zastanawiali się co powinni teraz zrobić. Dochodziła dziesiąta wieczorem,  więc nie mieli szans dostać się do środka po znajomości, bo nawet przyjaciel Jamiego, który pracował tam jako chirurg, nie wpuściłby ich do zamkniętej sali. Jedyne co mogli zrobić to czekać, aż pojawi się pan Cartner. Mimo odmowy ze strony jego żony, wciąż liczyli, że z nim im się poszczęści. Weszli do izby przyjęć i usiedli na zielonych, plastikowych krzesełkach pod ścianą. Czas dłużył się im się w nieskończoność. Spoglądali na siebie przez chwilę, ale nie odzywali się ani słowem.

            — Czemu nie możemy do niej po prostu wejść? — zapytała, nie oczekując odpowiedzi od przysypiającego chłopaka, Camille. — To czekanie mnie wykańcza.

            Tak jak oczekiwała, nie odpowiedział na jej pytanie, tylko poprawił się na krześle. Oczy nadal miał przymknięte, jakby raziło go światło szpitalnych jarzeniówek. Patrzył na kręcących się po pomieszczeniu gliniarzy. Było ich tu kilkunastu i co chwila rozmawiali z personelem szpitala. Przejęte tym wszystkim pielęgniarki biegały jak najęte pomiędzy chorymi, a czekającymi na jakiekolwiek wieści ludźmi. 

            Marc Cartner przyjechał po dwóch godzinach od odjazdu jego żony. Widać było, że był bardziej fizycznie wykończony niż jego partnerka. Oczy miał podkrążone od braku snu, koszula niechlujnie wystawała mu ze spodni. Przy wychodzeniu z domu zarzucił na siebie jedynie brązową marynarkę, żeby pasowała do jeansów. Zamienił kilka słów z jednym z funkcjonariuszy, a potem zwrócił się Jaimego i Camille.
            — Chodźcie ze mną. — Wymusił uśmiech na swojej bladej twarzy. — Porozmawiamy.

             Ospale poszli za nim do sali za rogiem, w której na wielkim zielonym, puchatym dywanie stała brązowa kanapa wraz z pasującymi do niej dwoma fotelami. Przy jednej ze ścian stała dębowa półka z książkami, a w rogu naprzeciwko stał średniej wielkości telewizor. Światło było przyciemnione i nie raziło tak, jak w izbie przyjęć. Pomieszczenie było przytulne, stworzone z myślą o osobach, które muszą spędzić długi czas w szpitalu, czekając. Mężczyzna zamknął za nimi drzwi i sam usiadł na rozkładanym krześle nieopodal wejścia.

            — Wiem, że moja żona nie chciała się z wami podzielić informacjami o naszej córce — zaczął. — To wcale nie jest przyjemna sprawa. Jessica… Ona została odnaleziona dzisiaj rano przez funkcjonariuszy policji w Baltimore. Nieprzytomna, cała zakrwawiona, ale żywa. Ktokolwiek jej to zrobił, nie szczędził sobie brutalności. Ma całą pociętą twarz. Jakby przewróciła się głową w krzaki róż, gdzie zamiast kolców były ostrza. Poza tym jest wygłodzona, odwodniona… Lekarze mówili coś jeszcze o poważnym wstrząśnieniu mózgu, ale nie byłem na tyle przytomny, żeby słuchać ich uważnie. To moja córka… A ja nie potrafiłem jej pomóc przez tak długi czas. 

            — A policja? Co oni tu robią? — zapytała Camille.

            — Pilnują jej — odpowiedział smutnym i równocześnie wycieńczonym głosem. — Ja nie mogę na to patrzeć. Nie mogę patrzeć na to co zrobiono mojej dziewczynce. Najbardziej boję się jej reakcji, kiedy się obudzi… Spojrzy w lustro. Boże.

            — Panie Cartner… — zaczęła dziewczyna, ale przerwał jej Jamie.

            — Kiedy będziemy mogli ją zobaczyć? — spytał oschle.

            — Prawdopodobnie jak już się obudzi i ją przesłuchają. — Przetarł dłonią łzawiące oczy. — FBI jak i miejscowa policja nie dopuści do tego, aby ktoś inny rozmawiał z nią pierwszy. Oni muszą mieć czysty obraz tego co powie, a może wymamrotać coś ważnego po przebudzeniu… Już sam nie wiem, gubię się w tym. Radzę wam jechać do domu i się położyć. Jest już późno, rodzice będą się o was martwić. 

            — Jesteśmy doro… 

         Dziękujemy za wszystko. — Tym razem wtrąciła się Camille. —Mógłby się pan z nami skontaktować, kiedy się obudzi? Naprawdę się o nią martwimy.

          — Powiem małżonce, żeby zadzwoniła jak cokolwiek ulegnie zmianie. — Odpowiedział, uśmiechając się lekko w półmroku. — Przepraszam was za takie traktowanie. Jesteśmy zmęczeni, a jedyne o czym marzymy to szybki powrót do zdrowia naszej córki. Jessica z pewnością byłaby przeszczęśliwa, że ma takich przyjaciół jak wy.

            — Od czego są przyjaciele… — Bąknął pod nosem chłopak, ale dziewczyna dała mu kuksańca w bok.

            Na koniec uśmiechnęli się niezręcznie i wyszli nie patrząc się na siebie. Zmęczeni wsiedli do stojącego przed szpitalem srebrnego porsche  i przez chwilę siedzieli w bezruchu, nie odzywając się ani słowem. Po kilku minutach Cami zorientowała się, że jej towarzysz śpi na siedzeniu obok. Nie widziała sensu w budzeniu go. Sama również zasnęłaby w samochodzie byle nie oddalać się za bardzo od przyjaciółki. Nagle wszystkie złe chwile, które przeszły wspólnie, zniknęły. Teraz liczyło się tylko to co mogło być jeszcze przed nimi dwiema. Niechętnie odpaliła auto i tym razem powoli wracała do domu. Ojciec pewnie wyrywał sobie włosy ze strachu o nią, gdyż nie odebrała dziesięciu przychodzących od niego połączeń. Nie obchodziło jej, czy oberwie, kiedy tylko pojawi się w progu. Na chwilę zapomniała o sobie i o problemach, które jej dotyczyły. Wiedziała, że musi uzbroić się w cierpliwość, bo nadchodzące wydarzenia nie będą łatwe. Była przed nią długa droga i mnóstwo czasu, który miał uleczyć niezagojone rany.

*
Na wstępie zaznaczę, że rozdział nie jest zbetowany. Wiem, że zapewne jest w nim od groma błędów. Jeśli jakieś wyłapiecie to piszcie. Jestem z niego średnio zadowolona. W ogóle ze wszystkiego ostatnio nie jestem zadowolona, ale myślę, że to z czasem minie. Myślę, że zajmie mi to dłuższą chwilę, zanim dodam następny rozdział (najpierw ten musi zostać dopracowany). Trzymajcie się i do następnego razu!