„Dziś to nie ciemność mogła cię dopaść. Groźni byli ludzie, czający się w mroku.”
-
Anne Frasier
Ciemną, waszyngtońską ulicą szybkim
krokiem szedł ubrany na czarno mężczyzna. Zbliżała się północ, więc coraz mniej
ludzi kręciło się na zewnątrz. Nie licząc kilku siedzących na krawężnikach
bezdomnych, pijanych nieletnich i nielicznych rabusiów, nie mijał on niemal
nikogo. Z łatwością można było przemieszczać się, pozostając niezauważonym,
przez co takie osoby jak Hannibal Lecter bardzo często korzystały z
dobrodziejstw mroku i nocy.
Po przejściu około trzystu metrów
Hannibal skręcił w jedną z bocznych, wąskich uliczek. Czekała tam na niego
elegancko ubrana kobieta – Bedelia du Maurier. Kiedy zobaczyła nadchodzącego
towarzysza, zmierzyła go wzrokiem.
— Nie mogliśmy spotkać się o
normalnej porze? — Wstała z ławki, na której przed chwilą siedziała. — W
normalnym miejscu?
— Co nienormalnego jest w bocznej
uliczce? — Odbił piłeczkę, posyłając w jej stronę szeroki uśmiech.
— Przejdźmy do rzeczy, Hannibalu.
— Ta dziewczyna, z którą niedawno
rozpoczęłem terapię… — zaczął ściszonym głosem. — To Camille, córka Thomasa
Madsena, Bedelio.
Kobieta zamrugała. Po chwili jej
różowe policzki zrobiły się całkiem blade. Oparła się dłonią o marmurową ścianę
budynku, przy którym stali, po czym wzięła głęboki wdech. Czuła, jak nogi się
pod nią uginają, a świat wiruje jej przed oczyma. To nie może być prawda,
pomyślała, starając się utrzymać równowagę.
— Żartujesz sobie ze mnie —
powiedziała po chwili. — Zresztą nawet jeśli byłaby to prawda, dziewczyna nie
może nic pamiętać — urwała. — Nie może,
prawda? — upewniła się.
— Dzwoniłem do ciebie w tej sprawie
już tydzień temu — oznajmił jej. — Gdzie wtedy byłaś? — Zmrużył oczy, po czym
dodał: — Masz problem, znaczy teoretycznie to my go mamy. Wspomnienia z tego
dnia wracają, a ona jeszcze nie wie, co znaczą.
— Jesteś pewien, że to ta sama
dziewczyna?
— Kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz,
nie byłem pewien. Zastanawiałem się, skąd mogę ją znać. Teraz jestem
przekonany, że to jego córka. — Nerwowo przygładził ręką włosy. — Najwidoczniej
twoje sztuczki psychologiczne nie wystarczyły, żeby zapomniała o wydarzeniu
sprzed lat.
Bedelia wbiła wzrok w Hannibala.
Była zaskoczona informacją, którą jej przekazał. Myślała, że już całkowicie
zakończyła tę sprawę lata temu. Przez długi czas żywiła nadzieję, że mała
dziewczynka zapomniała o całym zajściu i że ona sama może bez przeszkód ruszyć
naprzód. Teraz, gdy dowiedziała się, że koszmar z przeszłości mógł powrócić,
była przerażona.
— Co zamierzasz z nią zrobić? —
zapytała z udawanym spokojem.
— Ona potrzebuje pomocy — odparł. —
Przyprawiłaś jej dużo problemów. Nie mogę jej odmówić, wręcz nie chcę tego
robić. Była świadkiem tragicznego zdarzenia. Wiem, jakie to uczucie.
— Nie wierzę ci. Nie możesz mnie z
tym zostawić — burknęła gniewnie. — Poza tym od kiedy żywisz chęć pomocy innym
ludziom? Pobawisz się nią, a potem pozwolisz, aby do końca zwariowała?
— To nie jest twój problem, co z
nią zrobię, Bedelio. — Uśmiechnął się tak, że w ciemności widać było jego białe
zęby. — Pamięć to podstępna bestia. Na twoim miejscu modliłbym się, żeby nie
przypomniała sobie każdego detalu z tego dnia.
— Jeśli sobie przypomni, to co? Nie
pomożesz mi?
— Nie zakładajmy tak drastycznego
scenariusza — odpowiedział, znikając już powoli w ciemnościach kolejnej bocznej
uliczki. — Au revoir, ma chérie.
*
Tydzień później…
— I jak twoje sesje z doktorem
Lecterem? — zapytał Camille ojciec. Tego dnia wyjątkowo jedli wspólnie
śniadanie. Był poniedziałek, więc Thomas miał wolne, a jego córka zaczynała
zajęcia dopiero o jedenastej. — Jakieś postępy?
— Nie wiem, czy jest lepiej, ale
nie jest też gorzej — odpowiedziała, sypiąc cukier do herbaty. — Pomaga mi to,
że mogę z nim porozmawiać. Dobrze jest mieć osobę, która wysłucha twoich
nienormalnych myśli.
— Camille, ja…
— Nie przejmuj się. — Zamieszała
herbatę łyżeczką, po czym upiła łyk. — Jesteś zajęty. Pracujesz, bo musisz mnie
utrzymywać. Słyszałam to już nie raz. Zrozumiałam.
Thomas nie odpowiedział, nie
wiedząc, jak to zrobić. Nie przychodziło mu na myśl nic, co mógłby powiedzieć
córce, żeby się wytłumaczyć. Miał świadomość, że to, co przed chwilą od niej
usłyszał, było strzałem w dziesiątkę. Uderzyła w samo sedno. Chcąc lub nie,
musiał przełknąć gorzką prawdę na swój temat.
— Słyszałem, że dostałaś najlepszą
ocenę w klasie za ostatnie kolokwium — rzucił po chwili milczenia, przykuwając
wzrok Camille. — Jestem z ciebie bardzo dumny.
Ostatnie słowa ledwo co wykrztusił.
Nie przywykł do chwalenia nikogo, nawet córki. Dziewczyna ze zdziwieniem
patrzyła na siedzącego naprzeciwko tatę. Przez wiele lat nie usłyszała od niego
niczego tak miłego. Nawet wtedy, gdy dostała się do szkoły medycznej w
Waszyngtonie. Zawsze mogła w końcu zrobić coś lepiej i nawet osiągnięcie tak
wysokiego progu nie zasługiwało na pochwałę ojca.
— Dziękuję. — Starała się ukryć
dumę, którą spowodowało zachowanie Thomasa wobec niej.
— Są jakieś wieści na temat
Jessicy? — zadał następne niespodziewane pytanie.
— Nie — odrzekła krótko. — To
frustrujące, że nie mogę nic zrobić. Siedzę tutaj, jem śniadanie, a ona? Kto
wie, co się z nią teraz dzieje? Czy jest bezpieczna, czy… w ogóle żyje?
— Nawet tak nie myśl. — Pogłaskał
ją po dłoni, którą trzymała na stole. Uśmiechnęła się blado w odpowiedzi. — Nie
było jej na listach ogłoszonych przez policję, tak?
— To nic nie znaczy.
— Znaczy. Nawet więcej niż myślisz.
Po policzkach Camille pociekły łzy.
Od czasu zaginięcia przyjaciółki czuła się zagubiona i przytłoczona. Na uczelni
wiele osób zadawało jej pytania dotyczące Jess, ale nie potrafiła na nie
odpowiadać. Wielu rzeczy nie wiedziała, o wielu nie chciała mówić. Tak samo jak
ona, Jaimie był bezradny. Po dwóch dniach od zaginięcia Jessicy wrócił na
uczelnie, nieświadomy tego, co działo się podczas jego nieobecności. Przez to
zdarzenie bardzo zbliżył się do Cami. Przynajmniej na tyle, żeby przełamać
barierę nienawiści z, bądź co bądź, najlepszą przyjaciółką swojej dziewczyny. W
pewnym momencie nie wiedzieli już, co ze sobą zrobić, więc po zajęciach często
szlajali się po mieście, byle tylko odciągnąć od siebie złe myśli. Na marne.
— Hej, wszystko będzie dobrze… —
powiedział i wstał, żeby ją przytulić.
— Zebrało ci się na czułości —
zaśmiała się przez łzy. On też zaczął się śmiać. — Kocham cię, tato.
— Może tego nie widzisz, ja czasami
też nie… ale — zacieśnił uścisk — ja ciebie też.
*
Był kolejny listopadowy poranek.
Minęły już dwa tygodnie, odkąd Jessica zaginęła. Krople deszczu rytmicznie
obijały się o szybę, podczas gdy Cami samotnie jadła śniadanie. Kiedy
skończyła, zabrała się za uzupełnianie notatek z ubiegłych zajęć. Rutyna, w
którą popadła, chwilami ją przerażała. Dziewczyna jednak wolała chwilową
stagnację niż natłok niekontrolowanych wydarzeń. Można było powiedzieć, że
cieszyła ją spokojnie wypita kawa i możliwość pozostania w domu przez cały
ranek. Dziwiła ją również czułość okazywana przez ojca. Przez chwilę czuła się
tak, jakby mama nigdy nie umarła. Przez ostatnie dni tato wspierał ją w
trudnych momentach, kiedy puszczały jej nerwy. Może w końcu zrozumiał, że go
potrzebuję, zastanawiała się.
Próby uzupełniania notatek
skończyły się jednak klęską. Camille po dwudziestu minutach przepisywania
stwierdziła, że nie może się skupić. Pokręciła się chwilę po pustym domu,
wyszła nawet do ogrodu. Podlała wiszące na drewnianych balustradach czerwone
petunie, po czym zamiotła poprzedzający działkę taras. Dzień był słoneczny i,
mimo niskiej temperatury, wskazywanej przez termometr, nie czuło się chłodu. Po
skończeniu porządków wróciła do środka. Posprzątała jeszcze kuchnię, zanim
wylądowała z herbatą przed telewizorem. Nie myślała nawet o swoim zaniedbanym
pokoju, do którego wchodziła jedynie, kiedy kładła się spać lub musiała znaleźć
coś do ubrania. Wszystkie książki i zeszyty, których używała na co dzień,
porozkładała w całym domu. Podobny los spotkał różne osobiste przedmioty.
Spojrzała na zegar; była dziewiąta
rano. Do rozpoczęcia zajęć miała jeszcze dużo czasu. Przełączała kanały, aż
trafiła na jakiś program rodem z Animal Planet. Nawet nie zorientowała się,
kiedy zamknęły jej się oczy i zasnęła.
Jest pierwszy dzień wakacji.
Pierwsze
wakacje bez mojej mamy. Wiem, że nie ma jej tu ze mną, ale nie czuję smutku.
Raczej niczego nie rozumiem. Patrzę na swoje odbicie w lustrze, z którego zerka
na mnie mała, pięcioletnia dziewczynka. Na głowie nosi dwie brązowe, obwiązane
czerwonymi wstążeczkami kitki. Ubrana jest w sukienkę, którą kupiła mi mama.
Jest biała i ma czerwone dodatki na krańcach materiału.
—
Pięknie wyglądasz, księżniczko — mówi tata, wchodząc przez uchylone drzwi.
—
Dziękuję — odpowiadam, nie przestając patrzeć w lustro. — Mama ją dla mnie
wybrała, wiesz? Zawsze lubiła czerwony.
Wskazuję
palcami na tasiemki na włosach.
—
Jesteś bardzo do niej podobna, wiesz? — pyta mnie, a ja patrzę na jego
zachodzące łzami oczy.
— Nie
płacz, tato. — Odwracam się i przytulam do jego nogi. — Mama na pewno nie
chciałaby, żebyśmy płakali. Kocha nas i, nieważne, gdzie teraz jest, to się nie
zmieni.
Tatuś
bierze mnie na ręce i patrzy na nasze wspólne odbicie. Uśmiecha się, po czym
wyciera oczy skrawkiem rękawa. Daje mi buziaka w policzek, a ja zaczynam się
śmiać.
—
Chcesz pobawić się na dworze? — Zmienia nagle temat.
—
Pewnie! — odpowiadam z radością w głosie.
Camille
gwałtownie otworzyła oczy. To moje wspomnienie, pomyślała. Jakby to wszystko
wydarzyło się wczoraj… Chwilę trwało, zanim odzyskała pełną świadomość. Na
zegarku wybiła trzynasta; cztery godziny snu wydały się dla dziewczyny
piętnastoma minutami. W dodatku było jej zimno. Zapomniała się przykryć, zanim
odpłynęła do krainy snu.
Usłyszała
dźwięk przekręcanego klucza w zamku.
—
Cami, wróciłem! — Poza głosem ojca, słyszała jeszcze kobiecy śmiech.
Jej
oczom ukazała się wysoka, blond piękność. Kobieta, która przed nią stanęła,
była ubrana w bordowy, rozpięty płaszcz, odsłaniający przylegającą, elegancką,
białą bluzkę i czarne proste spodnie. Wzrostu dodawały jej klasyczne, pasujące
do spodni szpilki. Figurą przypominała aniołka Victoria’s Secret. Miała duże,
piwne oczy, porcelanową skórę i ostre rysy twarzy. Uśmiechnęła się do Camille, odsłaniając
proste, śnieżnobiałe zęby.
—
Jestem Diana Moore — powiedziała, wyciągając dłoń do siedzącej na kanapie
dziewczyny. — Pracuję razem z twoim tatą.
—
Camille, nie miałem jeszcze okazji
przedstawić ci Diany. — Spojrzał z adoracją na stojącą obok towarzyszkę.
— Jakiś czas temu stwierdziłem, że chcę ruszyć naprzód. Spotykam się z nią już
od pół roku.
—
Bardzo miło mi cię poznać, Dsiano — odpowiedziała Camille, wymuszając szczery
uśmiech. — Cóż za niespodzianka, tato! — Zwróciła się w stronę kobiety: —
Diano, może się rozgościsz? W międzyczasie zrobię wam coś do picia. Kawy?
— Z
miłą chęcią — odparła.
Dziewczyna
wstała z kanapy i udała się do kuchni. Zdezorientowana niespodziewaną wizytą
kochanki ojca, zbiła stojący na blacie przy drzwiach kubek. Dźwięk potłuczonego
szkła zwrócił uwagę Thomasa, który po chwili pojawił się na miejscu zdarzenia.
Pochylił się i pomógł córce zbierać większe odłamki.
— Nie
sądziłem, że tak zareagujesz… — zaczął mówić, ale po wyrazie twarzy Camille
zorientował się, że coś jest nie tak.
— Nie
wierzę, jak mogłeś zrobić coś takiego mamie — syknęła, wrzucając odpadki do
kosza. — Myślisz, że jakaś blond dziunia zastąpi mi matkę? Zresztą, ile ona ma
lat? Dwadzieścia pięć?!
— Nie
rozumiesz…
—
Wiesz co, tato? — zapytała w momencie, kiedy usłyszała dźwięk sygnalizujący, że
woda się zagotowała. — W tym momencie nawet nie chcę zrozumieć.
Zignorowała
dalsze słowa ojca i zalała kawę dla czekającej w salonie Diany. Wyszła,
trzymając w dłoni elegancką filiżankę z podstawką. Postawiła ją przed kobietą,
rzucając krótkie proszę. Przez chwilę zastanawiała się, czy czegoś nie
powiedzieć, ale zrezygnowała z tego pomysłu. Uznała, że najlepiej będzie, jeśli
wyjdzie z domu. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Szybko
pomknęła na górę i przebrała się. Po momencie była gotowa do wyjścia. Spojrzała
szybko na lustro, które stało przy drzwiach do jej pokoju. Zobaczyła siebie.
Nie jako małą pięcioletnią dziewczynkę, stojącą w pięknej sukience, ale ponad
dwudziestoletnią kobietę. Nie chodziła już w sukienkach, chyba że wymagała tego
sytuacja. Teraz była ubrana w luźny, bordowy sweter, czarne, przylegające
spodnie i białe, krótkie trampki. Rozpuściła spięte w koka kasztanowe włosy,
które sięgały jej za ramiona. Poprawiła je szybkim ruchem ręki. Rzadko się
malowała, bo nigdy nie miała problemów z cerą. W dodatku nie sprawiało jej to
radości, w odróżnieniu od innych dziewczyn. Przed wyjściem chwyciła jeszcze
czarną, skórzaną torbę z fotela.
Zeszła
i minęła siedzących w salonie kochanków.
—
Gdzie idziesz? — zapytał ojciec, gdy dotykała już klamki.
— Na
zajęcia — rzuciła krótko. — Nie wrócę zbyt wcześnie. Umówiłam się ze znajomymi
— skłamała.
Wyszła
i trzasnęła za sobą drzwiami. Nie czuła się źle, okłamując ojca. On również nie
postąpił fair w stosunku do niej. Postawił ją przed faktem dokonanym, przyprowadzając
swój obiekt westchnień do domu. Ich rodzinnego domu. Nie byłoby to takie złe,
gdyby jego nowa wybranka serca nie była o wiele od niego młodsza. W końcu
Thomas miał czterdzieści pięć lat. Nawet jeśli ta kobieta ma trzydziestkę, to i
tak nie pasuje do mojego taty, pomyślała Camille.
Szybkim
krokiem pomknęła przed siebie. Złość przejęła nad nią kontrolę. W pewnym
momencie nie miała pojęcia, czy chce jej się płakać, czy raczej kogoś pobić.
Los znowu postawił ją w sytuacji, w której była bezradna. Idąc, nie wiedziała,
czy znajdzie pomoc tam, gdzie chciała jej szukać. Nie zaszkodziło jednak
spróbować. Tonący brzytwy się chwyta, prawda?
***
Z
powodów technicznych część rozdziału nie została (jeszcze) zbetowana. Kiedy
Francesca upora się ze wstrętnym komputerem (:D) na pewno wstawię poprawioną
wersję :)
Przy
okazji bardzo dziękuje za wszystkie komentarze! I za odwiedziny - nie każdy coś
po sobie zostawia, ale widzę, że trochę osób tu wchodzi! Dziękuje ♥!
Update:
Rozdział w całości sprawdzony i zbetowany przez Francescę (♥)